Odkąd podróżuję sama, nie rezerwuję noclegów z wyprzedzeniem. Po pierwsze - usztywnia mi to podróż, po drugie - najfajniejszych miejsc w sieci nie ma. Najbardziej lubię spać tam, gdzie miejscowi: w Maroku wybieram riady zbudowane wokół wewnętrznego dziedzińca (latem można poprosić o materac na dachu), w Ameryce Południowej – alojamientos i hospedajos, czyli proste pokoje, w jakich zatrzymują się tutejsi, a w Rosji – komnaty otdycha (pokoje na dworcach kolejowych) albo kwartiry, które oferują okupujące ich wejścia babuszki (w wolnym tłumaczeniu: pokoje do wynajęcia oferowane przez czekające przed dworcem gaździny). Tak jest ciekawiej i prawdziwiej. Nie wyobrażam sobie, by w jakimkolwiek arabskim mieście zamiast tradycyjnego domu na medynie wybrać hotel w zachodnim stylu w nowej części miasta – w ten sposób straciłabym przynajmniej pół uroku ze swojej podróży. Nie znoszę dormów, jedyny wyjątek dla wspólnych sal robię w górskich schronach i schroniskach. Hostele dla zachodnich turystów w ogóle omijam szerokim łukiem, bo nie po to wyjeżdżam, żeby zamykać się w gronie ludzi ze świata, który mam na co dzień. Zwykle są one jednak najprostszym sposobem na nocleg w popularnych turystycznie miastach.
Nigdy nie musiałam spać pod przysłowiowym mostem, ale też w każdym kraju wyznaczam sobie godzinę, o której zaczynam rozglądać się za noclegiem, bo w jednych jest o to łatwiej, a w innych nieco mniej.
Wyjątkiem są jedynie wielkie lokalne święta i np. na zakończenie karnawału do Wenecji bez rezerwacji jednak nie polecam się wybierać.
Najłatwiej jest w dużych, zwłaszcza turystycznych miastach, i w małych miejscowościach, gdzie wszyscy wszystkich znają. W tych pierwszych, zwłaszcza poza Europą, istnieją tzw. backpackerskie/gringo getta, w których na niewielkiej powierzchni tłoczą hostele, guesthousy, knajpki, agencje turystyczne, pralnie i inne udogodnienia. Są to np. ulica Khao San w Bangkoku, Paharganj w Delhi, China Town w Kuala Lumpur czy Pham Ngu Lao w Hosziminie. W miastach o nienajlepszej reputacji takie dzielnice to enklawy położone poza centrum. Tanie noclegi zawsze można znaleźć w okolicach dworców, portów i bazarów, ale nie są to raczej bezpieczne miejsca na wieczorne spacery. Dobre bywają też stare części miast i okolice ważnych atrakcji turystycznych – jest tanio, kolorowo, lokalnie, życie toczy się do później nocy, można więc bezpiecznie włóczyć się samej. W moim ulubionym Stambule hotel z biegu można znaleźć np. w starej dzielnicy Sultanahmet albo wokół tętniącej życiem całą noc ulicy Istikal Cadessi: skromne, ale czyste i bezpieczne, za ok. 15 euro - w necie tych lokali zwykle nie ma. Odwrotnie za to bywa z hotelami nieco lepszej jakości: czasem lepszą cenę można dostać rezerwując je wcześniej (przede wszystkim booking.com) niż z biegu na miejscu.
W miastach, w których nie ma dzielnic skupiających hotele, najlepiej pójść do informacji turystycznej - zwykle mają tam wiedzę i mapki z naniesionymi tanimi lokalami. W miastach typowo turystycznych można też stanąć bezradnie w widocznym miejscu, a prędzej czy później podejdzie do ciebie naganiacz, któremu hotel płaci za przyprowadzenie gościa. Pokój będzie wtedy droższy, ale bez przesady. Musisz tylko powiedzieć dokładnie jakich warunków oczekujesz i ile możesz zapłacić.
W małych miejscowościach najlepszym źródłem informacji są ich mieszkańcy – taksówkarze, sklepikarki, ludzie przesiadujący pod sklepem na pewno wiedzą więcej niż przewodnik i wskażą np. hotele dla kierowców, akademiki dla naukowców, czy wynajmujących pokoje.
Najtrudniej jest w miastach średniej wielkości, gdzie nie ma dzielnic turystycznych ani informacji turystycznych, a równocześnie są one na tyle anonimowe, że ludzie wiedzą o sobie mniej. Trzeba ich pytać odpowiednio dłużej.
Nigdy nie zdarzyło się, żebym została bez dachu nad głową. Spałam w jurtach, starych klasztorach, czy w pokojach w niewykończonych jeszcze hotelach. Nigdy nie przeszkadzał mi budżet - jedyną wadą podróżowania w pojedynkę są koszty, bo pokoje jednoosobowe, taksówki itd. kosztują więcej niż takie same usługi dzielone na kilka osób.
Musząc kombinować jak się w nim zmieścić trafiałam w miejsca, w które nie trafiłabym wprost, bo poszłabym od razu do hotelu. Pokoje naprawdę syfne mogę policzyć na palcach jednej ręki: zatrzymywałam się w nich, jeśli w mieście nie było wiele hoteli, ja przjeżdżałam przez nie tylko tranzytem i szkoda mi było energii na szukanie czegoś lepszego.
Co sprawdzić w pokoju, zanim zdecydujesz się w nim zostać:
- czy można się zamknąć od wewnątrz i czy na pewno jest to zamknięcie bezpieczne (choć w przypadku małych rodzinnych lokali, do których trzeba było się dostać przez dom albo podwórko gospodarzy, brak solidnego zamknięcia nigdy nie był dla mnie problemem i nie czułam się bez niego niebezpiecznie). Jeśli nie jesteś pewna zamka, a musisz tam zostac, bo np. jest już późno, zatarasuj drzwi jakąś szafką, stołem, czy nawet łóżkiem;
- jak zamknąć pokój od zewnątrz. Jeśli zamkiem jest skobel z kłódką, lepiej mieć własną, bo miejscowe są często takie same do wielu pokojów. Można zabrać z domu albo kupić bez problemu na miejscu;
- czy światło na pewno się świeci, zgaszone – gaśnie (migające nocą świetlówki są irytujące), okna się zamykają - także te na korytarz, a z kranu leci woda. Wyjeżdżając na dłużej w tropiki zabieram własną moskitierę i sznurek, do której ją przyczepię; oglądając pokój trzeba więc zwrócić uwagę, czy będzie go na czym rozpiąć - czy są tam lampy, haki, wieszaki, karnisze itd. Haków nad łóżkami na moskitiery praktycznie nie ma, hostelowe moskitiery - o ile są - zwykle są dziurawe, stare i niewygodne. Rozpięty w pokoju sznurek w ogóle jest wygodny - można na nim rozwiesić drobne pranie i ubrania, kiedy brakuje wieszaka, a kurz z szafek być wycierany przed rokiem.
„Gołe ściany” w tanich hotelach są pojęciem podwójnie dosłownym. Czasem można w nich wypatrzeć dziurki do podglądania turystek - słynie z nich zwłaszcza Azja Płd-Wsch. Ja w takim wypadku dziękuję i szukam innego hotelu, bo niekoniecznie mam ochotę na znajomość z jego właścicielem. Uwaga: w ciepłych rejonach standardem są cienkie tekturowe ściany, przez które słychać nawet szepty, dlatego na noc przydadzą się zatyczki do uszu.
Namiot, czyli wolność
Namiot to mój ulubiony hotel, bo daje wolność. Mogę w nim spędzić noc wszędzie, gdzie mi się spodoba, i siedzieć tam dopóty, dopóki mi się podoba. Nie muszę się zastanawiać, gdzie będę spać – wybieram sobie jakieś fajne miejsce i tyle.
Mam kilka ulubionych namiotów i „namiotów”:
Namiotu nie zabieram: * tam, gdzie jest dużo tanich hoteli, nie ma kempingów, a upały i wilgotność powietrza w połączeniu z brakiem prysznica zabijają (czyli Azja Płd-Wsch, duża część Ameryki Płd., choć już np. na Patagonię jest wyśmienity); * podróżując od miasta do miasta i od wsi do wsi, bo nawet jeśli są w nich kempingi, wolę spać w klasztorach, jurtach i innych fajnych opisanych wcześniej miejscach; * do dużych miast europejskich, bo mi się nie chce (choć w przypadku dłuższych pobytów np. w Paryżu czy Wenecji cenowo może wypaść bardzo atrakcyjnie).
Dla mnie namiot jest niezastąpiony na mojej ulubionej północy, gdzie mogę go rozbić wszędzie, świetnie sprawdza się też przy hotelach i w parkach narodowych w Afryce. Ale nie tylko: niewiele osób wie, że bezpłatne kempingi prowadzą parki narodowe w Hiszpanii - żeby się rozbić, wystarczy się wcześniej zarejestrować przez internet.
Gdzie można rozbić namiot:
Najłtawiej - na kempingach. Jest to wygodne, bo mają zaplecze sanitarne (za ciepły prysznic czasem trzeba zapłacić dodatkowo), kuchnię, często także suszarnię. Wiele dzisiejszych kempingów - zwłaszcza na południu Europy - to obiekty klasy lux z restauracjami i basenami.
Rozbijanie się na dziko w różnych krajach traktowane jest różnie. Najbardziej przyjazne są Norwegia, Szwecja i Finlandia, gdzie na jedną noc można rozbić się praktycznie wszędzie zachowując rozsądną odległość od zabudowań. Prawo to nie obowiązuje jednak w Danii. Na Islandii teoretycznie można rozbić się wszędzie - nie licząc miejsc oznakowanych zakazem - w praktyce jednak w wielu miejscach uniemożliwiają to skały, lawa i wiatr. Wygodniej wybrać kemping, a taki można znaleźć nawet na podwórku u farmera, tym bardziej, że biwakując w wyznaczonym miejscu nie naruszasz delikatnego ekosystemu wyspy - Islandia ostatnimi laty przeżywa prawdziwy najazd turystów.
Na terenie parków narodowych wolno się rozbijać tylko w wyznaczonych miejscach.
W niektórych krajach zachodnich albo na poszczególnych ich obszarach (np. plaże) na dziko nie wolno się rozbijać w ogóle. W praktyce przestrzeganie tego zakazu zależy od miejsca i najlepiej zapytać o to mieszkańców. Zawsze można rozstawić namiot na ich terenie - np. na łące czy w ogrodzie - pytając wcześniej o pozwolenie.
Mam zasadę: jeśli rozbijam się blisko ludzi, wybieram czyjś teren prosząc go o pozwolenie, ale staram się, żeby gospodarzami była rodzina (nie sami mężczyźni). Jeśli rozbijam się na odludziu i nie chcę mieć w nocy nieproszonych gości, odchodzę dalej i rozstawiam namiot tuż przed zapadnięciem ciemności. Zasady tej nie przestrzegam w krajach nordyckich, gdzie widok namiotu nawet w najbardziej nietypowym miejscu nie robi na nikim żadnego wrażenia. Tam zawsze czuję się bezpiecznie.
No właśnie - mało nie zapomniałam - a czy ja się nie boję? Kiedy zaczynałam spać sama w lasach, nad jeziorami, przy stacjach benzynowych i w górach, budził mnie każdy szmer: oczami wyobraźni widziałam wilki, ludzi z siekierami i duchy. Dzisiaj boję się racjonalnie: że mnie zaleje - dlatego miejscówka nad samym brzegiem malowniczego jeziorka niekoniecznie jest rozsądna - albo silny wiatr połamie mi maszty.