Między światami

Z recenzji National Geographic Traveler: "(Ta książka) jest jak niebieska pigułka, którą połknął bohater Matriksa. Po niej widzimy, że świat stoi przed kobietami otworem".

„Między światami” to relacja z dwóch podróży, które trwały ponad cztery miesiące. Pierwsza  wiodła trasą: Armenia i Górski Karabach, Gruzja (tym razem przejechałam ją tranzytem, nie opisuję jej, bo już chyba wszystko o niej napisano), Osetia Północna, buddyjska Kałmucja, Uzbekistan i Kirgistan. W czasie drugiej przejechałam Kurdystan w granicach Turcji i Iraku, Iran, Turkmenistan i kawałek Kazachstanu, a konkretnie najbardziej wysuniętą na południe, oddaloną od wszystkiego i wszystkich, prowincję Mangystau.

Jechałam tak:

Iran i stany środkowoazjatyckie na mojej liście podróżniczych życzeń były już od dawna, ale wciąż nie miałam albo wystarczająco dużo czasu, albo pieniędzy, albo pomysłu, jak się za nie zabrać. W końcu wszystko ładnie się poskładało. Przynajmniej tak myślałam. Kupiłam tani jak barszcz bilet do Kutaisi, skąd miałam pojechać przez Armenię i Karabach do Iranu, a stamtąd do „stanów”. Pech chciał, że następnego ranka gruchnęła wieść, że z powodu zbliżających się wyborów prezydenckich Iran praktycznie wstrzymał wydawanie wiz turystycznych. Na szczęście niedawno otwarto dla cudzoziemców przejście graniczne pozwalające dostać się z Gruzji na rosyjski Kaukaz. Szybki rzut oka na mapę i – jadę! Wtedy pomyślałam, że do Iranu wrócę kiedyś w przyszłości, przy innej okazji. Na dalszą część roku miałam inne plany. Szybko jednak zmieniłam zdanie, bo ta część świata pochłonęła mnie całą. W miesiąc po powrocie do domu (i po wyborach w Iranie) byłam znowu w drodze na wschód.

Gdzieś na bezdrożach tureckiego Kurdystanu

Podróżowałam przez krainy, w których kobieta w pojedynkę praktycznie nie występuje; ona zawsze jest pod opieką ojca, brata albo męża, a bez ich ramienia funkcjonuje w swoim damskim świecie. „Bycie podróżującą w pojedynkę kobietą daje mi to błogosławieństwo, że wszyscy chcą się mną zaopiekować, pomóc mi i dopilnować, abym bezpiecznie dotarła w kolejne miejsce. A bycie kobietą w świecie podzielonym na damski i męski pozwala zajrzeć w nie oba. W pierwszym, niedostępnym dla panów jestem swoja, w dodatku jako gatunek „sama” praktycznie tu niewystępujący wzbudzam duże zainteresowanie, wywołuję milion pytań, porównań i opowieści o losie tutejszych kobiet. W drugim jestem turystką, czyli czymś pomiędzy – jeszcze nie mężczyzną, ale też już nie miejscową kobietą, a istotą, na którą patrząc z pobłażaniem, pozwala się jej na nieco więcej. Należy o mnie dbać, a niektórym panom nie przynosi nawet ujmy na honorze, by ze mną porozmawiać”.

Dlatego książka nosi tytuł „Między światami”. Ale to nie jedyny jego powód. Chodzi też – a może przede wszystkim – o „między”, które rozdziela to, co sobie wyobrażamy o tych światach od tego, jakie są w rzeczywistości. W miejscach uznawanych za niebezpieczne albo nieprzyjazne nad gościem z innego świata roztacza się opieka tak wielka, jakiej nie doświadczy nigdzie indziej. Bo nigdzie i nigdy wcześniej nie doznałam takiej gościnności – w Iranie, Kurdystanie, Azji Środkowej czy Armenii jest ona wręcz legendarna. Onieśmiela, zapiera dech w piersiach, a dla ludzi do niej nieprzyzwyczajonych czasem bywa zupełnie niepojęta.

Zdarzyło mi się np. w Armenii, że: „Kiedy dotarliśmy do domu i zostałam przedstawiona sąsiadkom, gdy przeparadowałam przez wieś z moimi gospodarzami pod rękę i asystowałam im w przypędzeniu krowy z pastwiska, doszło do rozdzielania łóżek. A wtedy pani domu zarządziła, że śpimy razem”.

Albo w Uzbekistanie: „Moi gościnni gospodarze za nic się nie zgadzali, żebym po ciemku sama chodziła do wychodka w ogrodzie, chociaż od domu dzieliło go jakieś dziesięć sekund prostą ścieżką”.

Nigdy i nigdzie wcześniej nie gościłam i nie spałam tak często w czyichś domach. Dzisiaj myślę, że spędziłam w nich jakąś połowę nocy w podróży. Nigdy nie byłam zaproszona na tyle różnych uroczystości: w Uzbekistanie bawiłam się na trzydniowym weselu, w Kirgistanie jadłam uroczysty wieczorny posiłek w pierwszy dzień ramadanu, w Turkmenistanie świętowałam Kurban Bajram, czyli jedno z najważniejszych świąt muzułmańskich, na które zresztą zaprosili mnie spotkani na granicy przemytnicy (było nam razem tak dobrze, że zostałam u nich trzy dni), w Armenii piłam z bliskimi wódkę na grobach, a w Górskim Karabachu święciłam sól, by przyprawić barana zarżniętego na 80. urodziny seniorki rodu.

Dzieci z południa Kirgistanu

Być może ta podróż była dla mnie tak niezwykła także dlatego, że po raz pierwszy mogłam pogadać praktycznie z każdym: większość trasy wiodła przez kraje rosyjskojęzyczne, w których po rosyjsku – w przeciwieństwie do angielskiego, którym w innych zakątkach świata mówią jednak głównie ludzie wykształceni – rozmawia babcia klozetowa, pastuch i ochroniarz na dworcu. Uprzedzając częste pytanie o to, czy stany środkowoazjatyckie można przejechać bez znajomości tego języka. Oczywiście, że tak, tak samo jak można podróżować po Chinach bez znajomości chińskiego. Będzie to jednak podróż zupełnie innej jakości, nie wspominając o kosztach (oczywiście wyższych). Polecam słownik, rozmówki i szybkie lekcje przed wyjazdem – dla Polaków to łatwy język.

Uzbecy w charakterystycznych czapeczkach. Tak zwane tiubietiejki nosi się w wielu miejscach Azji Środkowej i Bliskiego Wschodu

„Między światami” składa się z jedenastu rozdziałów-opowieści o jedenastu zamieszkałych przez niezwykłych ludzi krainach. Oto one:

Armenia

Droga w kierunku granicy z Iranem

Górski Karabach

W klasztorze Gandzasar: wierni zapalają świeczki dziękczynne i błagalne

Osetia Północna

Martwe Miasteczko, czyli rodowe krypty grobowe w aule Dargaws u stóp góry Kazbek. Gdy na okolicę spadła zaraza i nie został nikt, kto mógłby pochować ostatniego ocalałego w rodzinie, ten szedł do grobowca, by tam czekać na śmierć

Kałmucja

Autostopem przez step.- Bywają tu turyści? – zapytałam. – A pewnie, co mają nie być. W 2009 roku, nie poczekaj, w 2008, jak były igrzyska w Pekinie, taki jeden z brodą i w czerwonych spodniach jechał stopem z Astrachania do Ufy

Uzbekistan

Szah-i Zinda, czyli aleja mauzoleów możnych w Samarkandzie, ulubiona atrakcja miejscowych. Z Samarkandą jest taki problem, że po jej odwiedzeniu niewiele miejsc robi na człowieku wrażenie

Kirgistan

Pastuchowie i ich stadko niedaleko jeziora Issyk-kul

Kurdystan turecki

Kurdowie z Diyarbakır na tle słynnych murów miejskich z czarnego bazaltu. Z góry rozciąga się widok na rzekę Tygrys

Kurdystan iracki

Z Kurdami w Irbilu, stolicy Regionu Kurdystanu w granicach Iraku. Czy wyglądam na wystraszoną tym, gdzie właśnie jestem?

Iran

Na placu Imama w Isfahanie. Isfahan jest uważany za jedno z najelegantszych miast świata, przez Irańczyków określane dumnie mianem „Nisf-e-Jahan”, czyli „połowa świata”. Co znaczy: jeśli widziałeś Isfahan, widziałeś pół świata

Turkmenistan

Oto i on: Turkmenbasza we własnej osobie. W Aszchabadzie stoi przynajmniej kilka złotych figur ojca narodu (jedna się nawet kiedyś obracała z twarzą zawsze zwróconą ku słońcu). To nierzeczywiste miasto z białego marmuru wyrasta na środku pustyni

Kazachstan

W drodze przez Mangystau

Ostatni rozdział to alfabet od W do A z informacjami praktycznymi dotyczącymi podróży po regionie. Piszę w nim m.in. o wizach (to największa bolączka wybierających się tam, ale jak wynika z mojego doświadczenia – jednak dużo mniejsza niż się wydaje), jedzeniu (czy wegetarianka może przeżyć w krainie barana?), bezpieczeństwie, kosztach, noclegach, długodystansowych pociągach, przekraczaniu granic czy obowiązku registracji, czyli meldunku. A dlaczego alfabet jest od W do A – tego już nie zdradzę.

Na uzbeckim bazarze

„Między światami”, autor: Marzena Filipczak, wydawnictwo: PoradniaK, Warszawa 2014 r., stron: 332, cena – 39,90 zł.

Jak wzięto mnie za drugą żonę pana domu – przeczytaj fragment książki "Między światami" o południowym Kirgistanie.

Południe jest zupełnie inne, przynajmniej od tego, czego się spodziewałam. Mówili mi, że Kirgistan to taki kraj, gdzie muzułmanie są jeszcze bardziej „współcześni” niż w Uzbekistanie. Gdzie po ubiorze nie odróżnisz kobiety – tutejsza czy zachodnia, a na letnich pastwiskach wódka leje się takim samym strumieniem jak kumys. Także w czasie ramadanu.


Tymczasem na „dzień dobry” trafiam do domu we wsi położonej jeszcze dalej na południe niż Osz; turyści tu nie zaglądają, bo im nie po drodze dokądkolwiek. Igor mieszka z żoną i najmłodszą córką, dwaj starsi synowie wyjechali za pracą do Moskwy. Pięknie tu. Ciężka brama przy bocznej drodze ukrywa rozległe podwórko: po prawej stronie jest dom z tarasem, po lewej – kuchnia z przyklejonym jeszcze jednym budynkiem z sypialniami po synach, a całość zamyka zielony ogród. Niebo nad nami przesłania pergola, po której pną się ciężkie winorośle. Leżąc leniwie na tapczanie, przez prześwity w niej widzę góry pokryte śniegiem nawet w upalne lipcowe dni. Poleniuchować mi się jednak nie udaje, bo wieść o moim przyjeździe szybko roznosi się po osadzie, więc wciąż wpada ktoś z wizytą. Chociaż protestuję, gospodyni natychmiast zastawia taras chlebem, cukierkami, arbuzem, śmietaną i masłem. Jest mi głupio, bo kolejni goście przysiadają się do mnie z rozkazującym:

– Jedz, na pewno jesteś głodna.

Nie jestem, bo wiedząc, dokąd i na jaką uroczystość jadę, na wszelki wypadek kupiłam coś po drodze i zjadłam, chowając się w bramie w mieście, w którym się przesiadałam. Tutaj z powodu ramadanu przez cały dzień nie jedzą ani nie piją nawet łyka wody, z dumą podkreślając, że to ich własny wybór. Jak ktoś nie chce, nikt mu nie każe pościć.

Uroczysty wieczorny posiłek w pierwszy dzień ramadanu był jednym z najbardziej wzruszających doświadczeń w czasie moich podróży. Z tych, dla których warto ruszyć tyłek z kanapy i które w chwilach wahania – jechać, nie jechać – przeważają szalę na tę właściwą stronę. W domu seniorki rodu zebrało się kilkadziesiąt osób, łącznie z kuzynami z Moskwy, którzy zjechali w rodzinne strony specjalnie na tę okazję. „W domu” to zbyt eufemistycznie powiedziane, bo w pokojach zmieścili się wyłącznie starsi, młodzieży zaś przydzielono stoły na podwórku. Przyjęcie było składkowe, ale ponieważ „my” zostaliśmy na nie zaproszeni, zamiast pieniędzy przynieśliśmy na wspólny stół miednicę jeszcze ciepłych mantów. W progu przywitały nas niewiestki polewając ręce wodą z dzbanka.

– Kili, kili, zachodź, witamy – ściskały mi ręce kolejne kobiety, zapraszając do środka. Bo choć zarówno Aida, jak i ja wiekowo należałyśmy do „młodzieży” z podwórka – pod tym względem w wielopokoleniowych kirgiskich rodzinach można bardzo poprawić swoje ego – jej, jako żonie Igora, najstarszego wnuka, a mnie, jako jej gościowi, przypadły miejsca w najważniejszej, głównej części (sam Igor został na zewnątrz). Chociaż w samym końcu stołu i nad jedną miską i tak był to dla nas duży zaszczyt. Seniorka rodu siedziała na szczycie, a po jej obu rękach bracia i siostry oraz ich małżonkowie według starszeństwa. Na modlitwę wyszli do sąsiedniego pokoju, ale nie śmiałam im towarzyszyć. Niedługo potem zgasło światło; w tych stronach to standard, bo niedaleko stoi wymagająca sporych zasobów mocy fabryka. Dla innych, mniej ważniejszych obiektów często więc brakuje prądu. Jedliśmy przy świetle świec ustawionych na stosie bordowo-czerwonych dywanów złożonych w kącie pokoju. Przez niskie, otwarte na oścież okna, niosły się modlitwy z innych domów, a kiedy ludzie zamilkli, dochodziło nas tylko cykanie świerszczy i rechot żab. Rodzina spożywała kolację w powadze i milczeniu, tylko czasem przerywanym pojedynczymi zdaniami wygłaszanymi przez starików. Gdy Aida chciała mi coś objaśnić, pochylała się, szepcząc, jak świadoma występku koleżanka na lekcji. Patrząc na stół, myślałam, że obfitości tego posiłku wystarczy co najmniej na dwa dni. Na białym obrusie stały gęsto miseczki i talerzyki z orzechami, daktylami, kwaśnym dżemem z malin, ciastkami, cukierkami i śmietaną. Na tacach górowały figi, winogrona i morele, a niewiestki donosiły czajniki zielonej herbaty, butelki coca-coli, sok z brzozy, gotowaną kukurydzę, buliony, manty, samsy i sałatki. Z braku miejsca zostawały na stole tylko przez chwilę, by zrobić miejsce kolejnym potrawom. Z tego samego powodu jedliśmy je z jednej przechodniej miseczki i tą samą przechodnią łyżką.

Zajęte pracą od rana do nocy i niemające za dużo do powiedzenia czy nawet postanowienia o sobie kobiety z tradycyjnych wschodnich rodzin – z zachodniego punktu widzenia – mają najzwyczajniej w świecie przerąbane. Gorsze od bycia kobietą jest jedynie bycie niewiestką. Kobieta pracuje i usługuje starszym oraz mężczyznom zawsze, z wyjątkiem tych chwil, gdy jej usługuje niewiestka. Niewiestka dosłownie oznacza „synowa, bratowa”, tu jednak nikt nie używa tego słowa w takim znaczeniu. Teściowa nie powie: „moja synowa”, a siostra męża – „moja bratowa” Niewiestka jest nasza: męża, teściowej, braci, czyli całej rodziny. I tak właśnie ją tu traktują:

– Babci nie trzeba pomagać, u nich w domu są dwie niewiestki.

– Dobra ta nasza nowa niewiestka, posłuszna i pracowita.

– Ty wiesz, jedna niewiestka od ciotki Jeleny nie może zajść w ciążę. Już trzeci rok się leczy, taka bieda.

Niewiestki wstają przed wszystkimi, aby zamieść podwórko oraz drogę przed posesją, i kładą się ostatnie, gdy już wszystko i po wszystkich zostanie posprzątane. W jednym z domów z fascynacją przyglądałam się, jak dziewczyna biegła na każde zawołanie, nawet takie, kiedy jej pomoc okazywała się fanaberią teściowej:

– Ani, przynieś wiadro. Ani, znajdź tę książkę. Ani, zrób herbatę. No chodź mi wysuszyć i wyczesać włosy.

Dla mnie było to absolutnie niepojęte. Ale ja feministką zostałam dawno temu: podczas pierwszej wizyty w Gruzji. Ona żyje tutaj i nie jest to nawet jej los, tylko naturalna kolej rzeczy. Potem urodzi się syn. Ożeni się go i w domu pojawi się niewiestka usługująca teściowej.

W konserwatywnych wsiach konserwatywnego południa Kirgistanu niektóre niewiestki spędzają na podwórkach całe życie.

– Chcieliśmy mieć normalne wesele, ale stariki pozwolili tylko na godzinę – opowiada Aida. – Dobre i to, bo teraz przywożą niewiestkę, zamykają w domu z kobietami, a mężczyźni siedzą na podwórku. I tyle z całego wesela.

Kirgistan, w którym za czasów Związku Radzieckiego religia nie była mile widziana, po odzyskaniu niepodległości podkreśla swoje korzenie i tradycje czasem w sposób aż za bardzo widoczny. Co jest zresztą naturalną reakcją we wszystkich podobnych przypadkach. Na południu kraju kobiety noszą hidżaby i nie sprzeciwiają się mężczyznom, gdy ci nie pozwalają im na przykład pracować. Aida odprowadza mnie na przystanek, bo i tak idzie w tamtym kierunku, żeby pomóc mamie, u której dzisiaj odbędzie się wieczorny posiłek. Jeśli rodzina jest duża, spotykają się u któregoś z krewnych właściwie codziennie przez cały ramadan. Po drodze mijamy kilka kobiet otulonych w czerń, przemykających ze spuszczonymi głowami. Aida nosi się bardzo skromnie, ma spódnicę do ziemi i bluzkę z długim rękawem, ale głowę okrywa zwykłą, związaną z tyłu chustą. Ponieważ tutaj to rzadkość, gdy zbliżamy się do bazaru, przekłada jej końce do przodu, przygładzając wokół szyi tak, aby jej odkrytość mniej kłuła w oczy.

– Teściowa marudzi, kiedy w końcu założę hidżab, ale nie naciska, bo wie, że sama muszę być na to gotowa. A ja jeszcze gotowa nie jestem. Jedna koleżanka się nie zgodziła, to mąż się z nią rozwiódł i bidulka potem zwariowała. Igor na szczęście o hidżab nie pyta, ale wciąż mi gada, że nie powinnam pracować. Chciałabym podróżować, pojechać do Paryża, ale niechby chociaż do Moskwy, ale on się nie zgadza. „Co ci z tego przyjdzie?” – śmieje się. Wszyscy się śmieją z tego mojego marzenia, ale może kiedyś synowie zabiorą mnie przynajmniej do Rosji. A ty wiesz, że ciebie też wzięli za Rosjankę? „A kto go tam wie, skąd ją Igor przywiózł? Jaka turystka? Patrzyłaś jej w paszport? Skąd wiesz, że nie wziął sobie drugiej żony?”. Bo u nas każdy mężczyzna może mieć cztery żony. Za ZSRR to było zakazane, ale jeden mój kolega z klasy, tutaj niedaleko mieszka, ma ich właśnie tyle.

Mogłam się tego spodziewać. Kiedy zaprasza mnie do domu rodzina albo kobieta – jestem darem z nieba. Gdy przyjeżdżam z mężczyzną, nowoczesnym, pracującym gdzieś w dalekiej Moskwie albo w Soczi i wiedzącym stamtąd, że są na świecie miejsca, gdzie kobiety mogą podróżować i funkcjonować w pojedynkę, i który, nie widząc w tym nic zdrożnego, zaprasza mnie tak samo po przyjacielsku oraz bez żadnych intencji – bywa różnie. Czasem łapię wtedy zbyt podejrzliwe spojrzenia, chociaż w domu traktują mnie po królewsku; nikt przecież nie zakwestionuje decyzji pana. Nie wypada zadać palących pytań, chociaż w środku czai się lęk. Dlatego tak bardzo doceniam wyznanie Aidy. Być może Bogu ducha winnemu Igorowi starsi też zaczęli wiercić dziurę w brzuchu, bo znikł. Jeszcze wczoraj rano w marszrutce gadaliśmy jak równy z równym, a kiedy przyjechałam – stałam się świętym gościem. Ostatni raz widziałam go wieczorem, gdy zostawał na podwórku z młodzieżą. Potem wraz z mężczyznami modlił się w meczecie do pierwszej w nocy, dwie godziny później żona przygotowała mu śniadanie, które zjadł jeszcze przed świtem, i wyjechał do któregoś z wujów w góry, właściwie nie wiadomo po co. Bez pożegnania czy chociaż prośby o przekazanie pozdrowień.

W islamie każdy mężczyzna może mieć maksymalnie cztery żony, spotykałam takie rodziny na przykład na jordańskiej pustyni Wadi Rum. W Azji Środkowej opowieść o czterech domach zbudowanych jeden obok drugiego dla każdej z żon i namiocie na pustyni dla męża, z którego wpadał, by odwiedzić swoją wielką rodzinę raz na jakiś czas, robiła duże wrażenie. Ale z zupełnie innego powodu.

– To muszą być bogaci mężczyźni – powtarzali tu zazdrośnie.

W Uzbekistanie opowieść została przyjęta mniej więcej z takim samym zdziwieniem jak w Polsce.

– U nas tak nie ma – usłyszałam. – Jeśli jakaś kobieta zostanie wdową, z dziećmi, jest biedna i nie ma jak się utrzymać, to można ją wziąć za drugą żonę. Jednak to jako dobry uczynek, a nie tak po prostu, żeby mieć kolejną.

– Słuchaj, a jak ty tak sama jeździsz, to nie boisz się, że cię ukradną?