Lecę dalej

„Lecę dalej. Tanie podniebne podróże” to książka o tym, że podróże są stanem ducha, a nie portfela. Opisuję w niej 12 wycieczek na 12 miesięcy roku, na które wybrałam się dzięki promocjom upolowanym w tanich i regularnych liniach lotniczych, czy – jak mawiają niektórzy – charytatywnej działalności tanich przewoźników. Zważywszy, że najtańszy bilet kosztował 4 grosze, w wakacje wyskoczyłam za 4 zł za wędrówkę po archipelagu szwedzkim, a jesienią za 20 zł (oczywiście w tę i z powrotem) poleciałam na przedłużony weekend w Marrakeszu, trudno nie przyznać im racji.

Edit 2019: Dzisiaj już tyle nie latam, bo uważam, że świat osiąga poziom krytyczny. Samoloty wybieram na dalsze, dłuższe wyjazdy, lataniu dla latania, samolotowym wypadom na dzień albo dwa, mówię: nie. Może jest mi to powiedzieć łatwo, bo wszędzie już byłam. Co zrobicie z tym wy - wasza sprawa, nie oceniam.

Pierwsza część książki to opowiastki z moich 12 wycieczek.

Kiedy w Polsce trwała bura zima, w marokańskim Fezie przygrzewało już ciepłe słońce. Maroko, egzotyka niemal na wyciągnięcie ręki, jest jednym z moich ulubionych miejsc na mapie świata; potrafię wyskoczyć tam po miętę, na wiosenne truskawki albo powłóczyć się po sukach
Wielu pasażerów tanich linii przesiadki traktuje jak uciążliwość. Ja podchodzę do nich zupełnie inaczej i staram się je zaplanować tak, żeby przy ich okazji zobaczyć coś extra. Wracając z Sycylii wpadłam na karnawał w Weronie. Zabawa była przednia
Wczesną wiosną w Norwegii fiordy naprawdę jedzą z ręki. I nawet na słynnej skale Preikestolen tłumów się nie uświadczy. Do śniadania dostałam tam za to szampana. Serio
Bilet na Ibizę kupiłam, bo był bardzo tani (75 zł za powrotny, przez Sztokholm), dopiero potem myśląc: „Rany, co ja będę tam robić?”. Tymczasem imprezowa wyspa w kwietniu okazała się oazą spokoju, który zakłócał jedynie szum fal i gajów oliwnych
Wędrując kilka dni przez góry Madery z istot żywych spotkałam jedynie dwa ślimaki. Za to kwiatów było zatrzęsienie, a anturium wyrastało nawet z rowów
Wczesne lato u stóp Kaukazu. Niewiele ponad 300 zł za promocyjny bilet LOT-u z Warszawy do Tbilisi wydawało mi się wówczas wygraną w Lotto. A dzisiaj proszę – za połowę bez problemu latamy do Kutaisi
Kilka dni na Huculszczyźnie – blisko, tanio, egzotycznie
Tu wybierałam się już od lat i wciąż mi było nie po drodze. Szosa Transfogaraska w Rumunii przecinająca ponurą ścianę gór Fogaraskich (to mnie więcej tak, jakby zbudować drogę w poprzek Orlej Perci) jest przejezdna tylko w wakacje
W Odessie trafiłam na imprezę z okazji urodzin miasta. Były koncerty, potańcówki na ulicach, wata cukrowa i kwiatowe dekoracje
Laponia najpiękniejsza jest wczesną jesienią, nazywaną tu czasem piątą porą roku. Tundra staje się wtedy żółto-pomarańczowo-czerwona, a na odludnych szlakach praktycznie nie ma turystów. Są za to darmowe domki dla nich i nieodmiennie – renifery. Ten całą noc – wciąż było jasno – przychodził pod okno w mojej chacie nie dając mi spać
Spacerkiem po wulkanach, pod słońcem Wysp Kanaryjskich. Najlepszy kemping mają na malutkiej Graciosie, na którą można dopłynąć z Lanzarote: na pustej plaży, z widokiem na ocean z jednej i wulkany z drugiej strony, a na dodatek - za darmo
Od jarmarków bożonarodzeniowych jestem prawie uzależniona, bywały lata, że odwiedzałam ich kilka. Zresztą mój pierwszy lot tanimi liniami też był na jarmark – do Edynburga

Część druga książki jest praktycznym poradnikiem na temat umiejętnego korzystania z taniego latania. Opisuję w nim m.in. gdzie i kiedy szukać promocji, w jakim przypadkach nie opłaca się latać tanimi liniami, czy proponowane przez linie ubezpieczenie jest coś warte, w jaki sposób zaplanować przesiadki i zabezpieczyć się przed związanym z nimi ryzykiem, czy można się odprawić w tundrze albo na arabskich suku. Jeden z rozdziałów poświęcony jest prawom pasażera; opisuję w nim na konkretnych przykładach, kiedy przysługuje odszkodowanie (albo inne świadczenia czy pomoc ze strony linii) i w jaki sposób je uzyskać. Wreszcie to, co lubię najbardziej, czyli przepis na spakowanie się w bagaż podręczny z namiotem, karimatą, śpiworem i sprzętem biwakowym włącznie. Jestem żywym przykładem na to, że to możliwe – nawet jeśli się leci samej, co oznacza, że jednego namiotu nie można rozłożyć do bagaży dwóch pasażerów.

Noc na lotnisku w Bergamo nazywanym „największym bezpłatnym hostelem świata”. Jeden z rozdziałów książki traktuje o tym jak bezpiecznie spać na lotniskach i czy w takich warunkach w ogóle można się wyspać

O tanim lataniu opowiadałam w najważniejszych polskich stacjach radiowych i telewizyjnych. Linki do rozmów oraz recenzje na temat książki znajdziesz w zakładce w mediach.


„Lecę dalej. Tanie podniebne podróże”, Marzena Filipczak, wyd. PoradniaK, Warszawa 2012, stron: 274, cena: 39,90 zł.

Czy św. Mikołaj mówi po polsku – przeczytaj fragment relacji z Laponii.

Spotkanie z Mikołajem – wersja dla grzecznych dzieci

Dom św. Mikołaja stoi dokładnie na kole podbiegunowym: po prawej stronie jest jego biuro, po lewej – restauracja, a u wejścia do wieży zwieńczonej dachem przypominającym kapelusz czarodzieja i napisem „Santa Claus is here” czuwa skrzat. Kiedy drzwi do wieży się otworzyły i weszłam do środka, poczułam mroźne zimno. Droga do świętego wiodła najpierw przez lodowaty krajobraz, potem szłam przez tykający mechanizm ogromnego starego zegara. Na ścianach wisiały setki zdjęć ludzi ze świętym: młodych i starych, smutnych i uśmiechniętych, w swetrach i garniturach. Zdążyłam pomyśleć, że poczciwy święty musi być strasznie zapracowany, spotykając się z tyloma osobami i wysyłając tysiące kartek z życzeniami (trzeba jednak przyznać, że te płynęły też w drugą stronę: Mikołaj otrzymał ich 15 miliardów, a wśród narodów, które piszą do niego najczęściej jesteśmy na dumnej czwartej pozycji, wyprzedzając w tej konkurencji m.in. Finlandię i Japonię), kiedy skrzat kiwnął mi od drzwi, że mogę wejść do środka. Audiencja u Mikołaja odbywa się sam na sam.

Święty wyglądał dokładnie tak, jak wyglądać powinien: miał kręconą białą brodę, okulary w srebrnych oprawkach i uśmiech nieschodzący z ust. Siedział na ławce na środku sali i gestem dał znać, żebym do niego podeszła. Wkrótce miało się okazać, że jest nie tylko wspaniałomyślny, ale także mądry.

- Where are you from? – zagaił.

- Puola – popisałam się moim czwartym słowem po fińsku.

– Dżien dobry – odrzekł na to Mikołaj.

Potem zapytał, czy przyjechałam do Rovaniemi autobusem, mając najwyraźniej na myśli drogę z Polski.

– Nie, stopem – odpowiedziałam, myśląc o mojej przeprawie z Kirkenes, na co Mikołaj odrzekł:

– Ho ho ho!

Na koniec życzył mi miłych wspomnień z Laponii i powiedział po polsku „Dziękuję”.

Kiedy w biurze na dole oglądałam zdjęcia, które zrobił nam skrzat, usłyszałam, jak kobieta, która wyszła z audiencji za mną, chwali się otrzymanym od Mikołaja prezentem. Musiałam być niegrzeczna, bo mi żadnego nie zaproponował.

Spotkanie z Mikołajem – wersja dla niegrzecznych dzieci

Dom św. Mikołaja stoi dokładnie na kole podbiegunowym, ale koło podbiegunowe w tym miejscu wcale nie istnieje. Ponieważ jest umownym okręgiem wytyczonym wokół bieguna, charakteryzującym się jednym dniem w roku, kiedy słońce w ogóle nie zachodzi (przesilenie letnie) i jednym zimowym, kiedy wcale nie wschodzi, a biegun stale się przesuwa, wędruje razem z nim – nawet 2 metry dziennie. Sam święty pochodzi z Turcji i w Finlandii nigdy nie był, a pewnie też o niej nie słyszał. Informację o jego domu w górach na wschodnich rubieżach Finlandii puścił w świat i spopularyzował pewien dziennikarz radiowy, ale ponieważ po wojnie teren ten znalazł się niebezpiecznie blisko granicy ZSRR, Mikołaja trzeba było w trybie awaryjnym gdzieś przenieść. Padło na Rovaniemi.

Chciałam zrobić Mikołajowi zdjęcie, ale skrzat mi nie pozwolił – po przekroczeniu wejścia do wieży używanie własnych aparatów i kamer jest surowo zabronione. Monopol na fotografowanie ma jedynie on, a kiedy pstryknął już dwie fotki, dał znać, że gotowe i Mikołaj zaczął się żegnać.

Kobieta, która wyszła za mną od świętego z prezentem, sama go sobie wcześniej kupiła – w sklepie przy jego biurze (to powszechnie stosowana praktyka).

Zostawienie adresu znajomego dziecka, aby Mikołaj mógł mu wysłać kartkę z życzeniami, kosztowało 7 euro. Tańszy był certyfikat przekroczenia koła podbiegunowego. Być może dlatego, że niekoniecznie się to zrobiło.

Musicie mi w to wszystko uwierzyć na słowo, bo żadnego dowodu na spotkanie ze świętym nie mam. Za zdjęcie, które zrobił nam skrzat, w jego biurze zażyczyli sobie 25 euro (można było go nie kupić, ale nie można było odmówić jego zrobienia, co pracownicy wioski tłumaczyli „zbiorami do archiwum”). Oczywiście, że nie kupiłam: po wędrówce przez lapońskie bezdroża miałam od tygodnia niemyte włosy, a obejmujący mnie Mikołaj wyglądał dokładnie tak, jak każdy inny w dowolnym centrum handlowym.

A jednak: Mikołaj istnieje

Pogodziłam się z myślą, że 15 kilometrów tej drogi pokonam piechotą. Była to wyjątkowa lokalna droga i przez godzinę minął mnie tylko jeden samochód (jego kierowca przepraszająco pokazał, że zaraz skręca).

Wtedy usłyszałam za sobą auto. Zatrzymało się z piskiem opon na poboczu, a kierowca po obejrzeniu mapy, którą trzymałam w ręku stwierdził, że odwiezie mnie tam, dokąd chcę. Kiedy wsiadłam i zapięłam pasy, z uśmiechem zakrzyknął:

– Myśl pozytywnie!

A potem:

– Jestem panem cukierkiem!

Mężczyzna był przedstawicielem pewnej znanej fabryki czekoladek i pochodził z Rovaniemi, a kiedy mi wręczał torbę słodyczy, drogę przebiegł nam biały renifer.

Dlaczego na Maderze przydaje się płachta budowlana, a na koło podbiegunowe lepiej nie lecieć bez temperówki i kompletu ołówków – przeczytaj fragment drugiej części książki.

Fragment książki "Lecę dalej"

Sprawą bardziej palącą od palnika jest namiot. Pal diabli śledzie i ostre szpilki, które można zostawić w domu, zastępując je patykami czy kamieniami, ale co zrobić z masztami? To jeden z tych przedmiotów z listy, których trzech kontrolerów przepuści, a czwarty – zakwestionuje. Tak samo rzecz się ma np. z agrafkami, broszkami, igłami, widelcami itp. – sama straciłam kiedyś ulubiony pilniczek, który wcześniej przeleciał ze mną pół świata, choć w tym czasie na sąsiednim stanowisku kontroli koleżanka przeszła z całkiem pokaźnymi nożyczkami. Zgodnie z przepisami noże, nożyczki, pilniki, pęsety i podobne dobro można przewozić w bagażu podręcznym pod warunkiem, że ostrze jest krótsze niż 6 cm.

Kwestię masztów do namiotu zbadałam na kilku lotniskach. Najbardziej sensowna odpowiedź brzmiała:

– Proszę przed lotem podejść do kierownika zmiany. Obejrzy i powie, czy może pani z nimi przejść. Jeśli nie – zdąży je pani nadać na bagaż albo oddać odprowadzającemu.

Z braku odprowadzającego mój kolega, który zapomniał wyjąć z podręcznego ulubiony scyzoryk, odesłał go do domu z fasonem – taksówką.

Ponieważ wolałabym nie pozbywać się masztów do mojego ulubionego namiotu, nigdy nie zabieram go do bagażu podręcznego. Na okoliczność spania w plenerze gdzieś, gdzie jest ciepło albo spędzenia tam najwyżej kilku nocy, wyposażyłam się w płachtę budowlaną. Wygląda jak podłoga namiotu, sprzedają ją w każdym markecie budowlanym za grosze, a najlepiej wybrać taką z nabitymi wokół metalowymi kółkami, co pozwala ją zasznurować albo przywiązać do drzewa. Płachta ma sto zastosowań: można z niej zrobić izolację chłodnej ziemi, dach rozpięty między drzewami, wiatę albo owinąć się nią, wskoczywszy wcześniej w śpiwór. Oberwania chmury nie zniesie, ale ze zwykłym deszczem radzi sobie całkiem, całkiem. Na Maderze przetrwałam pod nią burzę: obudziłam się dopiero, kiedy deszcz zacinał tak, że padało mi na twarz.

Dalej od równika sprawa się jednak komplikuje – spanie poza sezonem w płachcie na północy Skandynawii jest równie prawdopodobne jak lot za złotówkę do Pernambuco. Na takie wyjazdy odnalazłam w pawlaczu cudownie lekką i prostą konstrukcję zwaną „chińską dwójką”, czyli mały, kultowy namiocik, w którym kiedyś mieściły się nawet trzy osoby i dwa plecaki ze stelażem, nie narzekając, że przecieka. Wyglądał idealnie, ale już pierwszy rzut oka pozwalał stwierdzić, że masztami – metalowymi, ciężkimi, zakończonymi ostrym szpikulcem – można zabić nie tylko pilota, ale i niedźwiedzia.

– Masz problem – stwierdził kolega. Na szczęście jest to kolega, który przerabia czajniki na suszarki, a suszarki na żelazka, jeszcze tego samego wieczoru zbudował więc maszty z plastikowych rurek – takich, w jakich się kładzie przewody elektryczne w ścianie – duct tape -i końcówek z masztów oryginalnych. Są cudownie lekkie, krótkie i szybko się składają. Na śledzie miałam przystosować pałeczki do chińszczyzny, ale już nie zdążyłam ich kupić. Późnym wieczorem z półki w supermarkecie zgarnęłam komplet ołówków z gumką, a na pożegnanie dostałam temperówkę. Tak wyposażona poleciałam za koło podbiegunowe. Zaostrzone ołówki w lapońską ziemię wchodziły jak w masło, a namiocik sprawdził się świetnie. W kategorii „najlżejszy namiot świata” ma szansę na bardzo wysoką pozycję: razem z masztami nie waży nawet pół kilograma.