„Lecę dalej. Tanie podniebne podróże” to książka o tym, że podróże są stanem ducha, a nie portfela. Opisuję w niej 12 wycieczek na 12 miesięcy roku, na które wybrałam się dzięki promocjom upolowanym w tanich i regularnych liniach lotniczych, czy – jak mawiają niektórzy – charytatywnej działalności tanich przewoźników. Zważywszy, że najtańszy bilet kosztował 4 grosze, w wakacje wyskoczyłam za 4 zł za wędrówkę po archipelagu szwedzkim, a jesienią za 20 zł (oczywiście w tę i z powrotem) poleciałam na przedłużony weekend w Marrakeszu, trudno nie przyznać im racji.
Edit 2019: Dzisiaj już tyle nie latam, bo uważam, że świat osiąga poziom krytyczny. Samoloty wybieram na dalsze, dłuższe wyjazdy, lataniu dla latania, samolotowym wypadom na dzień albo dwa, mówię: nie. Może jest mi to powiedzieć łatwo, bo wszędzie już byłam. Co zrobicie z tym wy - wasza sprawa, nie oceniam.
Pierwsza część książki to opowiastki z moich 12 wycieczek.
Część druga książki jest praktycznym poradnikiem na temat umiejętnego korzystania z taniego latania. Opisuję w nim m.in. gdzie i kiedy szukać promocji, w jakim przypadkach nie opłaca się latać tanimi liniami, czy proponowane przez linie ubezpieczenie jest coś warte, w jaki sposób zaplanować przesiadki i zabezpieczyć się przed związanym z nimi ryzykiem, czy można się odprawić w tundrze albo na arabskich suku. Jeden z rozdziałów poświęcony jest prawom pasażera; opisuję w nim na konkretnych przykładach, kiedy przysługuje odszkodowanie (albo inne świadczenia czy pomoc ze strony linii) i w jaki sposób je uzyskać. Wreszcie to, co lubię najbardziej, czyli przepis na spakowanie się w bagaż podręczny z namiotem, karimatą, śpiworem i sprzętem biwakowym włącznie. Jestem żywym przykładem na to, że to możliwe – nawet jeśli się leci samej, co oznacza, że jednego namiotu nie można rozłożyć do bagaży dwóch pasażerów.
O tanim lataniu opowiadałam w najważniejszych polskich stacjach radiowych i telewizyjnych. Linki do rozmów oraz recenzje na temat książki znajdziesz w zakładce w mediach.
„Lecę dalej. Tanie podniebne podróże”, Marzena Filipczak, wyd. PoradniaK, Warszawa 2012, stron: 274, cena: 39,90 zł.
Spotkanie z Mikołajem – wersja dla grzecznych dzieci
Dom św. Mikołaja stoi dokładnie na kole podbiegunowym: po prawej stronie jest jego biuro, po lewej – restauracja, a u wejścia do wieży zwieńczonej dachem przypominającym kapelusz czarodzieja i napisem „Santa Claus is here” czuwa skrzat. Kiedy drzwi do wieży się otworzyły i weszłam do środka, poczułam mroźne zimno. Droga do świętego wiodła najpierw przez lodowaty krajobraz, potem szłam przez tykający mechanizm ogromnego starego zegara. Na ścianach wisiały setki zdjęć ludzi ze świętym: młodych i starych, smutnych i uśmiechniętych, w swetrach i garniturach. Zdążyłam pomyśleć, że poczciwy święty musi być strasznie zapracowany, spotykając się z tyloma osobami i wysyłając tysiące kartek z życzeniami (trzeba jednak przyznać, że te płynęły też w drugą stronę: Mikołaj otrzymał ich 15 miliardów, a wśród narodów, które piszą do niego najczęściej jesteśmy na dumnej czwartej pozycji, wyprzedzając w tej konkurencji m.in. Finlandię i Japonię), kiedy skrzat kiwnął mi od drzwi, że mogę wejść do środka. Audiencja u Mikołaja odbywa się sam na sam.
Święty wyglądał dokładnie tak, jak wyglądać powinien: miał kręconą białą brodę, okulary w srebrnych oprawkach i uśmiech nieschodzący z ust. Siedział na ławce na środku sali i gestem dał znać, żebym do niego podeszła. Wkrótce miało się okazać, że jest nie tylko wspaniałomyślny, ale także mądry.
- Where are you from? – zagaił.
- Puola – popisałam się moim czwartym słowem po fińsku.
– Dżien dobry – odrzekł na to Mikołaj.
Potem zapytał, czy przyjechałam do Rovaniemi autobusem, mając najwyraźniej na myśli drogę z Polski.
– Nie, stopem – odpowiedziałam, myśląc o mojej przeprawie z Kirkenes, na co Mikołaj odrzekł:
– Ho ho ho!
Na koniec życzył mi miłych wspomnień z Laponii i powiedział po polsku „Dziękuję”.
Kiedy w biurze na dole oglądałam zdjęcia, które zrobił nam skrzat, usłyszałam, jak kobieta, która wyszła z audiencji za mną, chwali się otrzymanym od Mikołaja prezentem. Musiałam być niegrzeczna, bo mi żadnego nie zaproponował.
Spotkanie z Mikołajem – wersja dla niegrzecznych dzieci
Dom św. Mikołaja stoi dokładnie na kole podbiegunowym, ale koło podbiegunowe w tym miejscu wcale nie istnieje. Ponieważ jest umownym okręgiem wytyczonym wokół bieguna, charakteryzującym się jednym dniem w roku, kiedy słońce w ogóle nie zachodzi (przesilenie letnie) i jednym zimowym, kiedy wcale nie wschodzi, a biegun stale się przesuwa, wędruje razem z nim – nawet 2 metry dziennie. Sam święty pochodzi z Turcji i w Finlandii nigdy nie był, a pewnie też o niej nie słyszał. Informację o jego domu w górach na wschodnich rubieżach Finlandii puścił w świat i spopularyzował pewien dziennikarz radiowy, ale ponieważ po wojnie teren ten znalazł się niebezpiecznie blisko granicy ZSRR, Mikołaja trzeba było w trybie awaryjnym gdzieś przenieść. Padło na Rovaniemi.
Chciałam zrobić Mikołajowi zdjęcie, ale skrzat mi nie pozwolił – po przekroczeniu wejścia do wieży używanie własnych aparatów i kamer jest surowo zabronione. Monopol na fotografowanie ma jedynie on, a kiedy pstryknął już dwie fotki, dał znać, że gotowe i Mikołaj zaczął się żegnać.
Kobieta, która wyszła za mną od świętego z prezentem, sama go sobie wcześniej kupiła – w sklepie przy jego biurze (to powszechnie stosowana praktyka).
Zostawienie adresu znajomego dziecka, aby Mikołaj mógł mu wysłać kartkę z życzeniami, kosztowało 7 euro. Tańszy był certyfikat przekroczenia koła podbiegunowego. Być może dlatego, że niekoniecznie się to zrobiło.
Musicie mi w to wszystko uwierzyć na słowo, bo żadnego dowodu na spotkanie ze świętym nie mam. Za zdjęcie, które zrobił nam skrzat, w jego biurze zażyczyli sobie 25 euro (można było go nie kupić, ale nie można było odmówić jego zrobienia, co pracownicy wioski tłumaczyli „zbiorami do archiwum”). Oczywiście, że nie kupiłam: po wędrówce przez lapońskie bezdroża miałam od tygodnia niemyte włosy, a obejmujący mnie Mikołaj wyglądał dokładnie tak, jak każdy inny w dowolnym centrum handlowym.
A jednak: Mikołaj istnieje
Pogodziłam się z myślą, że 15 kilometrów tej drogi pokonam piechotą. Była to wyjątkowa lokalna droga i przez godzinę minął mnie tylko jeden samochód (jego kierowca przepraszająco pokazał, że zaraz skręca).
Wtedy usłyszałam za sobą auto. Zatrzymało się z piskiem opon na poboczu, a kierowca po obejrzeniu mapy, którą trzymałam w ręku stwierdził, że odwiezie mnie tam, dokąd chcę. Kiedy wsiadłam i zapięłam pasy, z uśmiechem zakrzyknął:
– Myśl pozytywnie!
A potem:
– Jestem panem cukierkiem!
Mężczyzna był przedstawicielem pewnej znanej fabryki czekoladek i pochodził z Rovaniemi, a kiedy mi wręczał torbę słodyczy, drogę przebiegł nam biały renifer.
Fragment książki "Lecę dalej"
Sprawą bardziej palącą od palnika jest namiot. Pal diabli śledzie i ostre szpilki, które można zostawić w domu, zastępując je patykami czy kamieniami, ale co zrobić z masztami? To jeden z tych przedmiotów z listy, których trzech kontrolerów przepuści, a czwarty – zakwestionuje. Tak samo rzecz się ma np. z agrafkami, broszkami, igłami, widelcami itp. – sama straciłam kiedyś ulubiony pilniczek, który wcześniej przeleciał ze mną pół świata, choć w tym czasie na sąsiednim stanowisku kontroli koleżanka przeszła z całkiem pokaźnymi nożyczkami. Zgodnie z przepisami noże, nożyczki, pilniki, pęsety i podobne dobro można przewozić w bagażu podręcznym pod warunkiem, że ostrze jest krótsze niż 6 cm.
Kwestię masztów do namiotu zbadałam na kilku lotniskach. Najbardziej sensowna odpowiedź brzmiała:
– Proszę przed lotem podejść do kierownika zmiany. Obejrzy i powie, czy może pani z nimi przejść. Jeśli nie – zdąży je pani nadać na bagaż albo oddać odprowadzającemu.
Z braku odprowadzającego mój kolega, który zapomniał wyjąć z podręcznego ulubiony scyzoryk, odesłał go do domu z fasonem – taksówką.
Ponieważ wolałabym nie pozbywać się masztów do mojego ulubionego namiotu, nigdy nie zabieram go do bagażu podręcznego. Na okoliczność spania w plenerze gdzieś, gdzie jest ciepło albo spędzenia tam najwyżej kilku nocy, wyposażyłam się w płachtę budowlaną. Wygląda jak podłoga namiotu, sprzedają ją w każdym markecie budowlanym za grosze, a najlepiej wybrać taką z nabitymi wokół metalowymi kółkami, co pozwala ją zasznurować albo przywiązać do drzewa. Płachta ma sto zastosowań: można z niej zrobić izolację chłodnej ziemi, dach rozpięty między drzewami, wiatę albo owinąć się nią, wskoczywszy wcześniej w śpiwór. Oberwania chmury nie zniesie, ale ze zwykłym deszczem radzi sobie całkiem, całkiem. Na Maderze przetrwałam pod nią burzę: obudziłam się dopiero, kiedy deszcz zacinał tak, że padało mi na twarz.
Dalej od równika sprawa się jednak komplikuje – spanie poza sezonem w płachcie na północy Skandynawii jest równie prawdopodobne jak lot za złotówkę do Pernambuco. Na takie wyjazdy odnalazłam w pawlaczu cudownie lekką i prostą konstrukcję zwaną „chińską dwójką”, czyli mały, kultowy namiocik, w którym kiedyś mieściły się nawet trzy osoby i dwa plecaki ze stelażem, nie narzekając, że przecieka. Wyglądał idealnie, ale już pierwszy rzut oka pozwalał stwierdzić, że masztami – metalowymi, ciężkimi, zakończonymi ostrym szpikulcem – można zabić nie tylko pilota, ale i niedźwiedzia.
– Masz problem – stwierdził kolega. Na szczęście jest to kolega, który przerabia czajniki na suszarki, a suszarki na żelazka, jeszcze tego samego wieczoru zbudował więc maszty z plastikowych rurek – takich, w jakich się kładzie przewody elektryczne w ścianie – duct tape -i końcówek z masztów oryginalnych. Są cudownie lekkie, krótkie i szybko się składają. Na śledzie miałam przystosować pałeczki do chińszczyzny, ale już nie zdążyłam ich kupić. Późnym wieczorem z półki w supermarkecie zgarnęłam komplet ołówków z gumką, a na pożegnanie dostałam temperówkę. Tak wyposażona poleciałam za koło podbiegunowe. Zaostrzone ołówki w lapońską ziemię wchodziły jak w masło, a namiocik sprawdził się świetnie. W kategorii „najlżejszy namiot świata” ma szansę na bardzo wysoką pozycję: razem z masztami nie waży nawet pół kilograma.